Jak zwykle nie spieszyłem się z wyjazdem. Pożegnałem się z gospodarzem Bonifacym i współlokatorami, po czym wyruszyłem dalej na południowy zachód. Tym razem miałem na celu dotarcie do kempingu (wreszcie namiot). Prognoza pogody była dosyć optymistyczna, choć miało wiać z zachodu. Ech, albo pada deszcz, albo wieje. Trudno. Trzeba jechać dalej. Niestety, co druga “lepsza” droga okazywała się niedostępna dla rowerów. Na szczęście szybko znalazłem objazdy (choć nierówności na nich były), czasami musiałem przejechać kilka metrów poboczem. To nie jest do końca kraj przyjazny dla rowerzystów. Na Słowacji nie było tylu zakazów.
Teraz mała dygresja - budki telefoniczne. W każdym mieście, które mijałem, prawie zawsze były dostępne i działały! Ok, wracając do podróży. W okolicach Szentistván zobaczyłem po raz pierwszy sejmik bocianów (przynajmniej tak to wyglądało). Szkoda, że na Węgrzech, a nie w Polsce. A potem na drodze leżały drzewa i dyndające kable - chyba musiało tutaj ostro wiać.
W Mezőkövesd posiliłem się czymś w stylu kebaba i napiłem się cappuccino (za 4 zł - w forintach około 380). Kiedy wrócę do Polski, to naprawdę zdziwię się cenami. Ok, dalej, kierowałem się w stronę jeziora Tisza-To. Tam na pewno znajdę kempingi - pomyślałem. Znalazłem jedno w Poroszló, ale mimo silnego wiatru chciałem jechać dalej.
Dostałem się do Saruda, ale było zupełnie opustoszałe. Na szczęście recepcja na kempingu była czynna. Zapłaciłem 28 złotych i rozbiłem namiot. Był jedyny na tym kempingu - ciekawe, czy go znajdziesz na zdjęciu? Zgłodniałem i chciałem coś zjeść. Niestety, było po godzinie 18, a sklepy już były zamknięte. Na szczęście znalazłem jakiś bar w pobliżu. Zamówiłem schabowego z frytkami - zjadłem, do tego piwo - wypiłem i poszedłem do wiaty koło namiotu, żeby opisać moją wyprawę, pijąc piwo apa, które smakowało jak lager. Aha, na koniec. Na Węgrzech może i drogi są kiepskie, ale internet nawet na obrzeżach działa świetnie, czego nie można powiedzieć o Polsce czy Niemczech.
Zostaw komentarz