Wychodząc z domu spotkałem gości, którzy zapytali mnie po angielsku, gdzie jest gospodyni. Powiedziałem, że w domu obok. Okazało się oczywiście, że to Polacy, a jeden nawet mnie rozpoznał, jak parę lat temu go spotkałem jeżdżąc dookoła Polski.
Niestety, dzień zapowiadał się deszczowo. Padało rano, padało o 10:00. Nie będę czekał, aż przestanie. Zwłaszcza, że prognoza pogody zapowiadała deszcze na cały dzień. Cóż zrobić? Założyć płaszcz i jazda. Tylko którą drogą do Harsany? Garmin mi proponował jechać północnymi drogami, z dużymi podjazdami, ale bez psów. Zaś Locus maps południowymi drogami, ale z możliwymi psami na drodze (te opcje z psami to sobie wymyśliłem). Wybrałem południe, dość tych górek, a psy… Co tam.
Pierwszy pies wyskoczył na mnie już przed Prügy. Jakoś udało mi się szybko odjechać. Wtedy sobie przypomniałem, że mam gwizdek na te zwierzaki. Użyłem go na drugiego psa, kiedy wyjeżdżałem z Prügy. Chyba był głuchy, bo słabo reagował. Za to gwizdek dobrze zadziałał na następne watahy. Uciekały, aż się kurzyło. Niestety deszcz nie odpuszczał. Padał mocniej, potem słabiej, jak mu się chciało. Dojeżdżając do Taktaharkány zobaczyłem ciekawostke. Prawdziwą Budkę telefoniczną ze słuchawką. Niektórzy młodzi już tego nie znają, ale jeszcze istnieją. W Tiszalúc zamówiłem sobie kebaba w boxie. Kosztował 20 zł. Tutaj, jak pisałem, jakoś taniej jest, ceny jak sprzed inflacji w Polsce .
Potem jadąc dalej wyskoczyła mi jakąś sarna. Niestety mocno padało i nie dałem rady zrobić zdjęcia, a to pech. Drogi niestety na Węgrzech nie są najlepsze. Takie, jak sprzed 15 lat w Polsce. Plus, że jest mało samochodów, do tego na niektórych dziurawych jednopasmowych były bezsensowne zakazy wjazdu dla rowerów, więc musiałem kombinować albo jechać poboczem. Być może będzie tam super droga, ale znak trzeba już postawić, nie?
Nad rzeką sajo o dziwo czekał na mnie prom. Gość gadał przez telefon. Nie wiem ile kosztowała przeprawa. Dałem mu jakiś pieniążek. Nie patrzył co to, wrzucił do skrzynki i mnie przewiózł na drugi brzeg.
Miasto Emőd przywitało mnie ciekawą tabliczką z runami. Nie znam tego żargonu, ale zaczęło się ciekawie robić. I znowu wyskoczył na mnie pies, ale usłyszawszy gwizdek, nagle zamilkł. No i dojechałem do Harsany. Tam przywitał mnie gospodarz Bonifacy, mówiący biegle po angielsku i dał klucze do pokoju, który zamówiłem. Warunki tam były super, pokój dwupiętrowy, wypasiona kuchnia, luksus i to w promocji za 30 euro. Rozpakowałem się i poszedłem do restauracji nad jeziorem. Zamówiłem piwo z rybą i frytkami za 40 zł. W Polsce obawiam się, że za to bym dał 80 zł.
Zostaw komentarz