mapka

Myślałem, że się wyśpię, ale gdzie tam. Dzwon kościelny nie pozwolił mi zasnąć. O 11:30 nieśmiało zadzwonił tylko raz, żeby potem o północy uderzyć dwanaście razy. Nikt prawie nie wstał. Ludzie na kempingu są chyba przyzwyczajeni. Chyba co godzinę ostro dzwonił, ale jakoś udało mi się zasnąć, żeby wstać o piątej rano. Około godziny dziewiątej rozliczyłem się w recepcji. Kilkanaście euro za super warunki (nie licząc dzwonu) było warte zapłacenia. Na kempingu była też dobrze zaopatrzona kuchnia, więc trochę zaoszczędziłem gazu w kuchence. Na drogę zrobiłem sobie ryż z czymś azjatyckim z ananasem i jazda. Ale wcześniej pożegnałem się z Fokke Jonem i foczki. Wejście 12 euro, pamiątki 12 euro, obiad około 10 euro (dobrze, że nie 20), którym było jakieś tradycyjne holenderskie danie - boeren gehaktbal (mam nadzieję, że nie foka ani owca). I w drogę, a że miałem dużo jazdy na południe, to musiał wiać wiatr południowy :) Parę dni temu jechałem na północ, to oczywiście wiało z północy. Cóż, pech. Ale miałem i dobre dni z wiatrem. W Delfzijl poszedłem do marketu Albert Heijn, tam kupiłem napoje, ale nie pieczywo. Pieczywo w Lidlu - i to mnie uratowało. Podczas zakupów w Albercie tak się spieszyłem, że włożywszy kartę do kasy samoobsługowej, zapomniałem ją potem wyjąć. W Lidlu dopiero zobaczyłem, że nie mam karty. Zapłaciłem zegarkiem (czasami się to przydaje) i szybko wróciłem do marketu Alberta. Na szczęście ktoś zwrócił kartę obsłudze i mi ją oddali. Do kempingu (zeestrand eems dollars) miałem parę kilometrów. Kemping był ok, ale nie taki super jak wczoraj. Dzisiaj jest mój ostatni dzień w Holandii. Jutro będą Niemcy.

Zostaw komentarz